Irlandia i Szkocja śladami starej księgi – dziennik podróży instant!
To pierwszy z serii wpisów o naszej podróży po Irlandii i Szkocji śladami starej księgi, manuskryptu z Kells. Dziś zabieramy Was wprost na miejsce akcji – zapraszamy na skrócony dziennik podróży!
DZIEŃ PIERWSZY – DROGA
Był to jeden z dłuższych dni naszej podróży, bo rozpoczął się w dwóch różnych miejscach Polski, a zakończył… nad ranem, kiedy stwierdziliśmy, że czas przespać się w aucie na stacji benzynowej.
Przebojem tego dnia zdecydowanie była logistyka – Arkowi przydarzył się koncert w Gdańsku w sobotę o 10.00, o 20.00 natomiast mieliśmy być na lotnisku w Lublinie. Da się zrobić? Da się! Co prawda ważna była każda minuta, a cały plan bardzo mocno opierał się na tym, że żaden pociąg się nie spóźni. Jak wiadomo, to śliska sprawa i ryzykowne założenie, ale udało się – Arek wyruszył z Gdańska, ja z Białegostoku i terminowo zameldowaliśmy się w Lublinie.
Jednym z piękniejszych wrażeń tego dnia był nocny lot i gra miejskich świateł, widziana z powietrza. Kiedy podchodziliśmy do lądowania, widać było nawet światła statków, niosące się na wodzie! Później nastąpiło zderzenie z rzeczywistością, bo po przylocie odebraliśmy samochód i tak się nieswojo zrobiło, bo dotarło do nas, że z tym lewostronnym ruchem to jednak może być ciężko. Pomysł zaaranżowania pierwszego spotkania z irlandzką drogą w nocy okazał się dobry – ulice były puste, Arek mógł się oswoić z zamienioną kierownicą i skrzynią biegu, a ja z wrażeniem jazdy pod prąd. Uwierzcie, długo siedzieliśmy na parkingu podziemnym, zanim odważyliśmy się ruszyć, ale ostatecznie spotkanie z ruchem lewostronnym zakończyło się happy endem.
Tego dnia z Dublina przejechaliśmy na zachód Irlandii, na półwysep Dingle, a później na Ring of Kerry, robiąc jeden przystanek na spanie na stacji. Z rzeczy zabawnych przydarzyła nam się rozmowa z panią na stacji benzynowej, która nie mogła uwierzyć, że nie jesteśmy miejscowi – bo ponoć Arek jej wyglądał i brzmiał na Irlandczyka.
DZIEŃ DRUGI – SPOTKANIE Z MORZEM
Tutaj plan był prosty – najpierw objechaliśmy półwysep Dingle, później natomiast wybraliśmy się na Ring of Kerry, malowniczą pętlę na półwyspie. Towarzyszyło nam morze, deszcz i widok na pobliskie wyspy. Nie żałowaliśmy sobie zjazdów w bok i postojów, a przedsezonowy czas sprawił, że ze zdziwieniem czytaliśmy w przewodniku o korkach na Ring of Kerry. Korki? W kwietniu, w deszczu było tam przepięknie i puściutko!
Ciekawa rzecz natomiast przydarzyła nam się, kiedy już wracaliśmy. Z Ring of Kerry pojechaliśmy do Cahir, miasta, w którym mieliśmy nocować. (w tym momencie każdy fan Wiedźmina powinien zrozumieć, dlaczego mając do dyspozycji pół kraju, wybraliśmy akurat to miasto – prymitywna to radość, ale i takiej nie można sobie czasem odmawiać). Po drodze zauważyliśmy, że dużo jest naokoło zalanych łąk – łatwo poznać, bo jeziora czy rzeki raczej nie sięgają drzewom do połowy pnia. Z upływem czasu mijaliśmy sporo takich miejsc, aż wreszcie moje obawy stały się faktem i w pewnym miejscu rzeka postanowiła przejść drogę, po której właśnie jechaliśmy. Poziom wody nie był bardzo wysoki, więc przejechaliśmy, parę kilometrów później znów zdarzyła nam się taka sytuacja, aż wreszcie trafiliśmy na drogę zalaną do tego stopnia, że na pewno nie udało by się jej przejechać. Wtedy z pomocą przyszedł nam pewien pan, którego również zaskoczyła ta sytuacja – zaproponował, żebyśmy jechali za nim, a on pokaże nam drogę, która ominie bagienne rewolucje.
I rzeczywiście, jechaliśmy za nim opłotkami dość długo, wreszcie dotarliśmy do miasta, gdzie podziękowaliśmy sobie, porozmawialiśmy chwilę i rozstaliśmy się. Ironia losu sprawiła, że 100 metrów dalej napotkaliśmy kolejną zalaną drogę – ale z tym radziliśmy już sobie sami.
Przyznaję się, kiedy w Cahir zameldowaliśmy się w hotelu i odkryliśmy na dole bar pełen ludzi, zachciało nam się do nich dołączyć – ale wystarczyło nam zobaczyć łóżko, by stwierdzić, że to jednak nie tym razem.
DZIEŃ TRZECI – MGŁY GLENDALOUGH
Co do tego dnia miałam podejrzenia, że może być świetny, ale nie sądziłam, że aż tak! Z Cahir przejechaliśmy do Glendalough – doliny, gdzie nad jeziorem można obejrzeć ruiny starego opactwa. Czujecie ten klimat? Jezioro, dolina, stare opactwo – brzmi świetnie, a wyglądało jeszcze lepiej.
Deszcz nam trochę pomógł, a trochę nie. Pomógł, bo jednak droga przez wzgórza, a później samo Glendalough cudownie wyglądało we mgle. Nie pomógł, bo zmokliśmy jak dwa nieszczęścia, a że ja jeszcze z Białegostoku wyjechałam przeziębiona, to z Glendalough wyjechałam regularnie chora i paracetamol na stałe dołączył do mojego menu.
Z Glendalough przemieściliśmy się do Ashbourne, a po drodze wchłonął nas trzygodzinny, dubliński korek – mieliśmy więc również okazję obserwować życie dublińskiej ulicy.
DZIEŃ CZWARTY – SEKRET KELLS
Czasem nam się zdarza taki dzień, kiedy wpadam na cudowny pomysł wygonienia nas w drogę z samego rana – i to był właśnie taki dzień. Rano pojechaliśmy do Kells – po raz kolejny doceniliśmy przedsezonowy czas, bo o 8 rano było tam puściutko i mogłam się cokolwiek panoszyć po opactwie. Miasteczko spało leniwym snem, czy trzeba czegoś więcej?
Z Kells natomiast ruszyliśmy do Dublina, do biblioteki uczelni Trinity College, na spotkanie z samą księgą z Kells, która wyprawiła nas w tę podróż. Wystawa nie jest specjalnie okazała, ale i tak spędziliśmy tam kilka godzin, czytając wszystkie tablice informacyjne i kilka razy wracając do gabloty ze skarbem – z rozłożonymi foliałami księgi, gdzie każdego dnia można podziwiać inną stronę. Jeśli przed wyjazdem zastanawialiśmy, czy to normalne, żeby przez średniowieczny manuskrypt spędzić tydzień w drodze, po wizycie w Trinity College nie mieliśmy cienia wątpliwości.
DZIEŃ PIĄTY – DROGOWE ZASKOCZENIE
Ten dzień był dla nas dniem w trasie – z Dublina musieliśmy dostać się do Glasgow (samolotem), później do Oban (samochodem), później promem na wyspę Mull, którą musieliśmy przejechać całą, aby znaleźć się w porcie w Fionnphort i znów promem dopłynąć do naszego celu – wyspy Iona, gdzie powstała księga, zwana później księgą z Kells.
Po tym dniu nie spodziewaliśmy się niczego szczególnego – do Oban spodziewaliśmy się przelotówki, wyspę Mull jakoś odruchowo zakwalifikowaliśmy jako płaskowyż i cienia poruszenia spodziewaliśmy się dopiero na Ionie.
Jak bardzo się myliliśmy? Najbardziej! Droga do Oban najpierw wiodła na jeziorem Loch Lomond, później jechaliśmy przez rdzawe szkockie góry. Odwrotnie na wyspie Mull – po godzinnych rejsie promem wyjechaliśmy najpierw między puste, surowe góry, a później nad błękitne morze, gdzie na horyzoncie czerniały zatoki i kolejne wyspy. Naokoło nas było pusto, a my nie mogliśmy oderwać nosa od szyby (przynajmniej ja) i co krok robiliśmy postój. Jak na razie droga przez wyspę Mull wygrywa ranking malowniczych dróg, widzianych w tym roku.
Dzień ten miał również swoją skazę – niestety, latanie samolotem z katarem i temperaturą to średnio trafiony pomysł, ale kto by się martwił, mając takie widoki za oknem?
DZIEŃ SZÓSTY – PRZEZ WYSPĘ
Ten dzień minął nam na łażeniu po wyspie – w jedną stronę, w drugą stronę, przez małe uliczki, obok opactwa, nad morze, aż wreszcie na zachodni brzeg. Przy Martyr’s Bay zbieraliśmy muszle, później ruszyliśmy w stronę Columba’s Bay i nad zachodnim brzegiem przesiedzieliśmy dwie godziny, gapiąc się na morze, wyspy i horyzont. Takie dni są bardzo, bardzo potrzebne – kiedy na co dzień doba okazuje się za krótko, dobrze czasem znaleźć moment na to, żeby nie robić nic. A jeśli temu ‘nic’ towarzyszą tak piękne okoliczności, jak na Ionie, to czego chcieć więcej?
DZIEŃ SIÓDMY – UKRYTA ZATOKA
Pierwsza połowa dnia – opactwo. Odwiedziliśmy kościół, muzeum, okrążyliśmy wszystko kilka razy. Nie przestraszył nas wiatr, który pomimo słonecznej pogody dosłownie szalał nad wyspą. Porozmawialiśmy sobie z napotkanymi ludźmi, a pani bileterka nie mogła się nadziwić, ile czasu zajęło nam zwiedzanie – ale do tego już się przyzwyczajamy.
Z opactwa natomiast poszliśmy na drugą stronę wyspy, chcąc finalnie dotrzeć nad Columba’s Bay. Znów znaleźliśmy się tam, gdzie siedzieliśmy wczoraj, tylko tym razem poszliśmy dalej – najpierw pod górę, po skałkach. Tak trafiliśmy nad mały płaskowyż i dwa jeziora – przeszliśmy ich brzegiem, zeszliśmy w dół, a tak trafiliśmy do zatoki. Było pusto, było cicho, było niesamowicie.
DLACZEGO?
To pytanie stawialiśmy sobie przed wyjazdem i po wyjeździe. Ja ze swojego stuletniego domu, w którym się wychowywałam, wyniosłam wrażliwość na wszystko, co dawne, która dopada mnie w różnych momentach. Ewidentnie dopadła mnie przy poznawaniu tematu księgi z Kells. Arka w tym temacie porwała przede wszystkim logistyka, bo choć nasz wyjazd nie był wyczynowy, był najbardziej skomplikowanym ze wszystkich. Spotkaliśmy się jak zwykle gdzieś w połowie i obydwoje mamy poczucie, że dotknęliśmy innego świata – świata irlandzkich opactw, których już nie ma i świata świętej wyspy, do której wciąż pielgrzymują ludzie.
Trudno powiedzieć, co takiego jest w tych miejscach, że przez tyle czasu ściągały ludzi poszukujących innego wymiaru dobrze znanej rzeczywistości i odpowiedzi na najróżniejsze pytania. Każde z nich jednak stało lub stoi trochę w rozkroku między przeszłością a przyszłością, tym, co codzienne, a tym co nadprzyrodzone. Każde z nich fascynuje po dziś dzień, a księga z Kells – księga, która przekuwa ciemność w światło, również i dziś robi wrażenie przedmiotu trochę nie z tego świata.
I tak między przeszłością a teraźniejszością minął nam ten tydzień – i o tym teraz chcielibyśmy Wam opowiedzieć. W najbliższych notkach będzie dużo historii, dużo bezdroży i klimatycznych miejsc, nie zabraknie też konkretów. Pokażemy Wam na mapie miejsca, w które trafiliśmy przypadkiem, a które zrobiły na nas największe wrażenie, opowiemy o przygotowaniach i o tym, jak poradzić sobie z kierownicą po drugiej stronie.
Mamy nadzieję, że udało nam się przekazać choć cień tej fascynacji, która nas wypchnęła w tę podróż! Jeśli coś zwróciło Waszą uwagę, spodobało się Wam lub chcecie po prostu powiedzieć, że pozytywne z nas wariaty – dajcie znać w komentarzu, będzie nam miło