Skagen – miejsce znalezione przypadkiem na mapie, okazało się dla nas miejscem niezwykłym. Jak się tam znaleźliśmy, pisałam tutaj. Teraz pora na relację i zdjęcia z naszego prywatnego końca świata. Będzie refleksyjnie i ciut poetycko – ale inaczej się tutaj nie da.
Można by powiedzieć, że do Skagen zorganizowaliśmy sobie prywatną, decową pielgrzymkę. Jeden dzień drogi przez jesienną, deszczową Jutlandię do celu, drugi dzień z powrotem. Już sama droga była magiczna. Chłodny, skandynawski klimat, pola, lasy i bliskość morza sprawiały, że zaczynaliśmy rozumieć fascynację światem legend króla Artura i mitologią Wikingów. I nawet ja, miłośniczka wysokich temperatur i słońca, doceniłam tę magię – o co do tej pory nie podejrzewałabym siebie. Na dzień dzisiejszy zatem z mniejszą zawziętością wykłócam się o wyższość letnich klimatów nad jesiennymi.
Skagen leży na samej górze Jutlandii, kontynentalnej części Danii i jest jej najdalej wysuniętym punktem. Przy przylądku Grenen zbiegają się dwie cieśniny, a jednocześnie dwa morza – cieśniny Skagerrak i Kattegat, a Morza: Północne i Bałtyckie. Przy dobrej pogodzie można zobaczyć linię, w której schodzą się dwa akweny, a wody obu mórz różnią się kolorem. Przed wyjazdem naoglądaliśmy się takich właśnie zdjęć Grenen – równa linia dzieląca oba morza, piękne i zróżnicowane barwy… Nam zostały oszczędzone te atrakcje, Grenen powitało nas w zupełnie inny sposób. Nie żałowaliśmy jednak ani trochę.
Cenię sobie w podróży ten moment, kiedy nazwa, znana tylko z filmu, książki czy lekcji geografii nabiera konkretnego, osobistego znaczenia. Tak było i teraz. Z geografii pamiętałam nazwy dwóch cieśnin, ale dopiero teraz wypełniły się one treścią. Dopiero wtedy, kiedy jechaliśmy przez puste, duńskie drogi, krajobraz pustoszał coraz bardziej w miarę, jak posuwaliśmy się na północ, a powietrze coraz mocniej pachniało morzem – już namacalnym, bliskim morzem. W zasadzie po całej wyprawie zadałam sobie pytanie: gdzie ja byłam do tej pory, że nie znałam tego miejsca?
Na początku naszej trasy na drogach było tłoczno i padał deszcz. Potem krajobraz dziczał, drogi pustoszały. A potem jechaliśmy już w zasadzie brzegiem morza, widząc gdzieniegdzie spoza domów jego głęboką linię, za którą gdzieś tam kryła się Szwecja, Norwegia i dzika Północ. A takie „gdzieś tam” jest przecież najbardziej pociągające.
Już patrząc na nazwy mijanych miejscowości, czuliśmy się przynajmniej jak bohaterowie „Wiedźmina”, albo innych „Mgieł Avalonu”. Veng, Silkeborg, Viborg, Aalborg, czy skąpane w wieczornych cieniach Fredrikshaven działały na naszą wyobraźnię. Po drodze, między Als a Hals stwierdziliśmy, że warto by zrobić postój. Dec na GPSie znalazł nadmorski parking, licząc na to, że towarzyszy mu jakieś molo. I rzeczywiście. Musieliśmy zjechać z głównej drogi, przejechać przez jakiś nieziemski las, by trafić na usypany z ziemi i kamieni pomost. Naokoło niego łódki odpoczywały spokojnie, prawdopodobnie w czasie odpływu. Morze i niebo zaczynały się już stroić w wieczorne fiolety, wiał chłodny wiatr od morza – wiatr, który niesie niepokój, chęć zmian i wyruszenia w nieznane. Woda (by nie rzec morze) na młyn dla niespokojnych duchów maści wszelakiej.
Do samego Skagen wjechaliśmy wieczorem. Miasteczko z idealnie ułożonymi ulicami, z domkami, zbudowanymi w podobnym stylu, wśród których próżno było szukać kolorystycznych czy konstrukcyjnych wybryków, bez billboardów i widocznej tandety – tego nam brakuje na co dzień. Nocowaliśmy w jednym z takich domków. Nie zabrakło oczywiście zadziwienia, co też ludzie z północy Polski robią tak daleko, i to jeszcze samochodem, ale do tego już przywykliśmy. Najwyraźniej pod każdą szerokością geograficzną Skoda Fabia utożsamiana jest raczej z samochodem na wycieczki raczej do osiedlowego marketu, niż na koniec świata – a błędnie, ale o tym innym razem.
Rano, gdy tylko przyszedł świt, ruszyliśmy nad morze, na przylądek Grenen. A w zasadzie to ja wykopałam nas sprawnie z pokoju. O ile bowiem w domu mogę spać spokojnie do dwunastej, o tyle w trasie jestem porannym tyranem i pobudki przeprowadzam zgodnie z zasadą „po co marnować dzień po wschodzie słońca na spanie”. Niewiarygodne – a jednak.
Grenen powitało nas niesamowitym krajobrazem – wschód słońca nad morzem, dziki wiatr, krąg chmur nad głowami… Gdzieś przed wyjazdem miałam w głowie, że chciałabym dotrzeć na taki koniec świata, popatrzeć w morze i nabrać dystansu do swojego zawirowanego wtedy życia. Grenen okazało się idealnym miejscem do tego typu przedsięwzięć.
Najpierw przedzieraliśmy się przez obszerną plażę, aby dojść do samego przylądka. Nad morzem rozlewało się powoli słońca, wiatr wiał dziko, a krąg chmur dookoła nas. Na samym przylądku zahipnotyzowały nas fale, oblewające i atakujące ten skrawek ziemi, wysunięty w morze, walczące ze sobą nawzajem. Potem przyszedł czas na leniwe błąkanie się między wydmami i nieuchronne refleksje.
Z końca świata wyjechaliśmy z poczuciem, że przekroczyliśmy pewne granice i tak, jak podjęliśmy te wyzwanie, możemy uporać się z innymi. A żeby było śmieszniej, parę dni po powrocie zaczęłam czytać „Człowieka, który się uśmiechał”. Książkę czytałam już kiedyś, teraz wróciłam do niej w wersji angielskiej. Jej bohater, komisarz Kurt Wallander, wytchnienia i miejsca do namysłu szukał właśnie na plażach Grenen. Kiedyś nie przywiązywałam większej uwagi do nazwy – teraz rozumiałam komisarza doskonale…
W galerii – zdjęcia z końca świata. Poczujcie klimat i wiatr od morza
Najlepsze zdjęcie Deca
Kasiaczek
piękne miejsce i piękna podróż 😉 czekam na więcej 😉