Mało które opactwo w Szkocji przetrwało do dzisiejszych czasów w tak dobrym stanie, jak opactwo na Ionie. To Od niego zaczyna się historia księgi z Kells, śladami której podróżowaliśmy, odwiedziliśmy je jednak na końcu naszej trasy. Dziś zapraszamy WAs na spacer wśród starych murów – zobaczcie, co kryje w sobie opactwo!
Pierwsza refleksja, kiedy tego dnia wyszliśmy z domu? Wieje! Pogoda była piękna, słoneczna, ale duży wiatr robił swoje. Nas jednak to nie martwiło, na ten dzień zaplanowaliśmy bowiem odwiedziny w starym opactwie. A to oznaczało jedno – przez dobrych kilka godzin temat pogody nie będzie nas zupełnie obchodził.
SPOTKANIE Z MURAMI
Wchodzimy za mury. Pierwsze miejsce – wirydarz okolony krużgankiem. Jest cicho, ciemno, a wiatr świszcze między kolumnami. To takie miejsce, że mimowolnie ściszamy głos i stawiamy delikatniej kroki. W mroku widać kamienne płyty nagrobne – oglądamy wzory, którym udało się przetrwać ładnych kilkaset lat, kiedyś pewnie wyraziste, teraz zatarte i ledwo widoczne.
Do kościoła wchodzimy z krużganków, wejściem z boku. Czas zatrzymuje się tutaj, a my snujemy się między ceglanymi ścianami, to patrząc, to siadając, to zaglądając. Kościół nie jest duży – przy głównym wejściu wita wchodzących chrzcielnica i półka z Bibliami w różnych językach świata. Sprawdzamy – nie brakuje europejskich, nie brakuje gaelickiego czy walijskiego, wreszcie nie brakuje języków wschodu z ich specyficznym alfabetem. Jest nawet język arabski i oczywiście – polski.
Pod ciężkimi murami stoją krzesła, przez proste okna z drobnymi rozetami na szczycie wpada światło, a prosty ołtarz okalają świąteczne ozdoby, zrobione na oko przez jakieś dzieci. Robi to pewne wrażenie – papierowe ozdóbki zestawione z bryłą kamienia. Po prawej stronie znajduje się grób księstwa Argyll – słońce pada na ich marmurowe posągi, a ja przez moment mam wrażenie, że marmur zaraz ożyje.
Rozchodzimy się po kościele w poszukiwaniu detali – drobnych zdobień, paprotek, wyrastających znienacka z zaułków ścian, drobnych rozet. Każde z nas ma swój rytm poznawania, tak jak w życiu. Przy samym wejściu znajduję schody, wiodące do małej komórki. W komórce, jak się okazuje, rozgościła się roślinność, paprotki rosną w oknach i załomach ścian – zostaję chwilę w niewielkiej przestrzeni, żałując, że nie mam takiej na co dzień. Czasem byłaby potrzebna.
WOKÓŁ KLASZTORU
Wychodzimy z kościoła i dopada nas wiatr. Obchodzimy kościół naokoło – słońce pięknie świeci, woda nabiera pięknego odcienia, a na drugim brzegu widać wzniesienia wyspy Mull. Nie brakuje też odgłosów promu, który krąży pomiędzy Mull i Ioną i wszędobylskich owiec.
Przed wiatrem kryjemy się w muzeum, znajdującym się w małym, kamiennym budynku. Muzeum, choć niewielkie, dostarcza sporych wrażeń. Urządzone w niewielkim pomieszczeniu, wśród granatowych ścian kryje rozmaite skarby – duplikat księgi z Kells, dwa krzyże, stojące niegdyś na terenie opactwa, krzyż św. Jana i krzyż św. Orana oraz inne pamiątki bogatej historii wyspy. Wszystko jest ułożone chronologiczne, więc obchodząc pomieszczenie naokoło można prześledzić losy wyspy od najdawniejszych czasów aż do dzisiaj.
Z muzeum wychodzimy znowu na spotkanie z niewdzięczną pogodą. W zakątku między jedną ścianą kościoła a drugą udaje nam się znaleźć ławkę, na którą świeci słońce, a nie wieje wiatr. Korzystamy do woli i choć kilka metrów od nas świszcze konkretnie, grzejemy się w ciszy i patrzymy na świat przed nami.
Przed opactwem znajdujemy kilka ciekawostek – dwa wysokie krzyże, krzyż św. Marcina, stojący tutaj od 1200 lat i replika krzyża św. Jana. Obok stoi mała kapliczka, grób św. Kolumby, wtulona między kamienne ściany, pod ścianą kościoła jest korytko z wodą do obmycia stóp dla pielgrzymów, a naprzeciw wejścia do kościoła wyrasta się tzw. Góra Skryby, na którą można wejść i spojrzeć na cały kompleks opactwa z góry.
I z takim widokiem – starych, kamiennych budynków na tle niebieskiego, słonecznego morza – wychodzimy z powrotem. Żegnająca nas pani w recepcji jest zdziwiona długością wizyty, ale do tego zdołaliśmy się już przyzwyczaić.
CO PAMIĘTAJĄ STARE MURY?
Jakie były losy tego miejsca? Można powiedzieć, że historia tego miejsca jest historią ciągłych zniszczeń i odbudowy – przez lata opactwo na Ionie zmieniało swój kształt i charakter, zawsze jednak znajdował się ktoś, kto decydowal się tchnąć nowe życie w stare ruiny.
Kolumba i jego 12 towarzyszy trafiło na wyspę w 563 roku. Mnisi wylądowali w zatoce zwanej dziś Columba’s Bay (jest przepiękna, sprawdźcie tutaj), legendy mówią, że Kolumba wszedł na jedną ze skalistych gór, przekonał się, że z tej wyspy nie widać jego rodzimej Irlandii i zdecydował się zostać tutaj i założyć swoją pustelnię. W tym celu trudno znaleźć lepsze miejsce – wyspa jest mała, skalista, smagana wichrem, leży jednak na tyle blisko świata, by można było utrzymywać z nią kontakt.
Jak łatwo przewidzieć Kolumba nie ogranicza się do pobożnego kontemplowania w samotności – tworzy wspólnotę zakonną, buduje pustelnicze domki, szybko też zaczyna wchodzić w kontakt z władcami królestwa Dal Riata. Istnieją przypuszczenia, że wybór Iony wcale nie był tak przypadkowy, jak chciałaby tego legenda – Kolumba, jako członek jednego z królewskich rodów, angażował się dość mocno w życie polityczne, chrześcijańska dynastia Dal Riaty miała natomiast duży problem z sąsiadującymi, pogańskimi plemionami Piktów. W tej sytuacji władcom bardzo na rękę było powstanie mocnego ośrodka chrześcijańskiego kultu w okolicy – i właśnie Kolumba taki ośrodek zdecydował się założyć na Ionie. Przypadek czy konkretny plan?
W każdym bądź razie Kolumbie udało się nawiązać kontakt z władcą Piktów, Brudem mac Maelchonem, chrześcijaństwo zaczęło się szerzyć wśród jego poddanych, a późniejszy święty założył wiele kościołów na terenie Szkocji. W tym czasie opactwo na Ionie rozrastało się i nabierało siły do momentu, kiedy pojawili się Wikingowie.
Po raz pierwszy najechali wyspę w 795 roku. W 806 roku 68 mnichów zostało zabitych przez normańskich wojowników na jasnej, słonecznej plaży w pobliżu portu, która od tej pory nosi nazwę Martyr’s Bay. Ciągłe napaści sprawiły wreszcie, że mnisi zmuszeni byli przenieść do Irlandii, do Kells. Razem z nimi też z Iony została zabrana święta księga, która od tej pory miała być zwana księgą z Kells.
Kolejny epizod historii opactwa dopisali benedyktyni, którzy przybyli na Ionę około 1200 roku. To oni nadali opactwu znaną do dzisiaj formę, budując wielki kościół i przylegający doń klasztor z kwadratowym wirydarzem. Ośrodek kwitł na nowo pod kolejnymi rządami aż do 1560 roku, kiedy został zniszczony w wyniku Reformacji, tak jak większość szkockich opactw.
Następny przystanek to 1874 rok, kiedy George Douglas Campbell, książę Argyll, zdecydował się odrestaurować ruiny opactwa i przywrócić kościół do życia. To właśnie nagrobek księcia i jego żony można do dzisiaj podziwiać w kościele. W 1938 opactwem zajęła się Iona Community, zajmująca się działalnością dobroczynną, a w 1979 roku wyspa została przekazana narodowi szkockiemu jako dobro narodowe – i przyciąga do siebie kolejnych ludzi, tym razem z całego świata.
I wiecie, co jest w tym wszystkim najbardziej niesamowite? Za każdym razem po zniszczeniu życia wracało na wyspę i w mury opactwa. To jest temat, który zawsze nas intryguje – co sprawia, że miejsca pokroju Iony są wciąż odwiedzane i poszukiwane? Co takiego tkwi w człowieku, że potrzebuje czasem pustelni czy odcięcia? I co mają w sobie miejsca, wybierane na takie pustelnie przez wielu ludzi, na przestrzeni wielu wieków. O Ionie przeczytaliśmy wiele przed wyjazdem – w jednym z tekstów ktoś określił wyspę mianem „szczeliny między światami” i to ono chyba oddaje istotę tajemnicy.
Z Darią, którą spotkaliśmy w czasie naszego pobytu na wyspie, rozmawialiśmy między innymi o tym. Ona sama wracała na wyspę już kilkukrotnie – gdzieś w głowie mam myśl, że może i nam się uda kiedyś wrócić.
Ale klimat. Wnętrze kościoła bajeczne, szczególnie ta zieleń, mech przy oknach – uwielbiam! To takie jakieś… romantyczne. I otoczenie też nieziemskie. Tyle przestrzeni, natura jest super. Wyobrażam sobie jak musiało być tam cicho (pomijając hulający wiatr). Ja sama też lubię takie miejsca, w których można kompletnie odciąć się od świata. „Szczelina między światami” – pięknie powiedziane.
dec&dec
wiatr nie był taki najgorszy 😉 cieszę się, że Ci się podobało – nas bardzo często nosi w takie nastrojowe miejsca, czasem nawet tego nie planujemy, a i tak lądujemy tak, jak zwykle. Taka już chyba natura 😉
Piękne miejsce! Chciałabym się tam wybrać, uwielbiam tego typu wycieczki! W ogóle te Biblie w wielu językach mnie niesamowicie zaskoczyły, fajna sprawa.
dec&dec
my też byliśmy zdziwieni 😉 mamy nadzieję, że zainspirowaliśmy do podróży 😀