Dwie twarze jednego miasta, czyli Wenecja, która znika
Kiedy planowaliśmy podróż przez Austrię, Słowenię i Włochy, Wenecji pierwotnie nie mieliśmy w planach. Podkusiło nas jednak ostatecznie i dołączyliśmy ją do naszej trasy. Jaki był efekt?
Praktyczne aspekty tej podróży i porady opublikujemy w oddzielnym wpisie – opiszemy tam, jak dostać się autem do Wenecji, gdzie skierować się na miejscu itd. Dziś natomiast zapraszamy Was na spacer jej ulicami, a w zasadzie – na dwa spacery.
Kiedy przygotowywałam się do wypadu, szukałam tras, informacji o zabytkach, jeden fakt z historii miasta zrobił na mnie wrażenie. Otóż, Wenecja się wyludnia. Miasto, o którym marzy tyle ludzi, od kilkudziesięciu lat traci kolejnych mieszkańców, którzy wolą wynieść się do pobliskiego przemysłowego Mestre, albo dokądkolwiek – byle nie tam. Od końca II wojny światowej populacja miasta zmniejszyła się trzykrotnie i obecnie mieszka tam zaledwie 60 tys. ludzi. To mnie zaintrygowało najbardziej.
Wenecja po raz pierwszy
Plan mieliśmy prosty – dostać się najpierw powolnym spacerem na plac San Marco, zobaczyć bazylikę, później przejść na most Rialto, później przejść do Santa Maria Salute i dalej coś zaimprowizować. I tak to dzięki takiemu rozkładowi trasy, mieliśmy okazję zobaczyć dwie Wenecje.
Na początek muszę Wam powiedzieć, że nie wiemy do końca jak dostaliśmy się z Piazzale Roma do San Marco. Byliśmy z mapą na bieżąco, umiemy to robić, a jednak wystarczyła jedna zmiana zaplanowanej trasy (Deec, patrz, jaka fajna uliczka, chodź tędy!), żebyśmy stracili poczucie, w którym miejscu mapy jesteśmy i szukali po prostu po znakach. Na całe szczęście – znaki prowadzące na San Marco są wszędzie.
Co Wam możemy powiedzieć o tej pierwszej części wycieczki, rozpiętej między największymi atrakcjami Wenecji? Jeśli będziecie kiedyś chcieli obejrzeć te atrakcje na spokojnie, zróbcie to o szóstej rano.
Nasi gospodarze przestrzegali nas przed wielkim tłokiem w mieście i rzeczywiście, rozmiar tłumu robił wrażenie. Piazzale Roma – wszędzie pełno ludzi. Pierwsze uliczki Wenecji – ludzie, stragany, Chińczycy i inne narody z plastikowymi maskami za 3 euro. Nie kupujemy tego. Później się zagubiliśmy między uliczkami i to była chwila wytchnienia – a bliskość San Marco poznaliśmy po znakach i po tym, że nagle robi się wokół nas więcej ludzi. Tłum w Wenecji jest problematyczny o tyle, że jej małe uliczki zwyczajnie są wąziutkie – i tak w pewnym krytycznym miejscach po prostu trzeba było płynąć z ludźmi jak na dobrym koncercie rockowym.
Na samym placu San Marco ta ilość ludzi przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Do tego tak jak zwykle, jak wszystkie słynne bazyliki w czasie naszych podróży (zobacz ORVIETO), tak i bazylika św. Marka była właśnie w remoncie, więc z zewnątrz zamiast jej fasady mogliśmy obejrzeć sobie rusztowania. A kolejka do bazyliki św. Marka zakręcała kilkukrotnie, więc podjęliśmy szybką, męską decyzję, że nie zobaczymy się tym razem. Pod pałacem Dożów popatrzyliśmy na wodę, chwilę posiedzieliśmy na krawężniku w cieniu i ruszyliśmy dalej. Jeśli chcielibyście kiedyś sprawdzić, jakie narody żyją na Ziemi, polecamy plac św. Marka latem – serio, jest pełna przekrojówka.
A później było jeszcze weselej, bo powędrowaliśmy na Rialto. Najprostsza droga prowadzi przez arterię Mercerie, z nią jednak jest taki temat, jak z kopalniami Morii we „Władcy Pierścieni” – jeśli nie musicie tamtędy iść, nie idźcie. Sklepiki i tłum to nienajlepsze połączenie – może i jest to najkrótsza droga, ale płynąc w sztywnym tłumie i tak tego nie odczujecie.
Na moście Rialto natomiast poznaliśmy nowy wymiar tłumu i w zasadzie gdyby nie to, że widzieliśmy jego charakterystyczną budowę idąc nad Canale Grande, raczej byśmy go nie poznali, stojąc przed nim. Spokojniej było już pod Santa Maria della Salute i muzeum Peggy Guggenheim.
Galeria, którą możecie obejrzeć, to zapis naszego spaceru po bardziej turystycznej stronie miasta. Wiemy dobrze, że te zdjęcia nijak nie trafiają w kanon opowiadania o miejscach – są nieturystyczne, są „no-filter”, pokazują rzeczywistość taką, jaką po prostu w tamtym momencie zastaliśmy. Chcemy jednak je Wam pokazać:
Wenecja po raz drugi
Dalszą część naszego weneckiego spaceru trochę ciężko nam opisać. Generalnie po Santa Maria della Salute schowaliśmy mapę głęboko do torby i włóczyliśmy się po mniej uczęszczanych weneckich dzielnicach, przede wszystkim po Dorsoduro. Jak wrażenia?
Dopóki trzymaliśmy się utartych szlaków, towarzyszył nam gwar, hałas, raban, pełno ludzi, grajkowie uliczni, zastygające posągi, stragany, cuda na kiju. W tym wielobarwnym tłumie nie można było jednak znaleźć mieszkańców. Na głównych szlakach Wenecji widziałam tylko turystów – ludzi różnych, z różnych stron świata, ale nie stąd. Dopiero gdy zeszliśmy z głównych szlaków, zaczęliśmy ich napotykać – przemykających gdzieś w cieniu, wracających skądś pośpiesznie, nierozglądających się na boki, wyprowadzających psa czy wyglądających przez okno, lub leżących na swoich łódkach – jeśli były zaparkowane gdzieś w zakamarku. Mijaliśmy wiele pięknych kamieniczek, które w moim odczuciu były puste lub niezamieszkane, ale też takich z zamkniętymi okiennicami, z jedynym oknem z kwiatami na całą ścianę, z jakimś zabłąkanym sznurem prania (tak, pranie w romantycznej Wenecji). W zakamarkach panowała cisza – w niektóre uliczki wchodziliśmy chętnie, oglądając murowane kamienice z okiennicam, z kwiatowymi dekorami, spiczasto zakończonymi oknami. W inne baliśmy się wchodzić, choć tabliczka na ścianie wskazywała, że jest to zwykła ulica, obecna w ewidencji. Te miały po pół metra szerokości, straszyły śmieciami, odrapanymi ścianami i mrokiem, którego chyba od początku historii Wenecji nie rozproszyło słońce. Tam kolejny zakręt nie kusił, a wystraszał. Ciekawie też w to wkomponowywały się kanały – mniej lub bardziej uczęszczane, z mniej lub bardziej zadbanymi mostkami – po wędrówkach weneckimi przesmykami, przypominały nam gdzie jesteśmy.
Im bliżej było zachodu słońca, tym spokojnie się robiło. Ilość spacerowiczów zelżała, a stare kamieniczki pięknie wyglądały w słońcu. Na łódkach można było spotkać mieszkańców, wylegujących się wieczorem, gwar jakby ścichł i nawet wycieczki, jeśli się zdarzały, to były jakieś cichsze.
Niżej znajdziecie fotograficzny zapis tego spaceru – taką stronę miasta też spotkaliśmy.
I CO DALEJ?
O samej Wenecji przegadaliśmy później pół wieczoru, siedząc już w domu naszych gospodarzy w Vicenzie. Wtedy dopiero przemówiły do nas w pełni te liczby, które przywołałam na początku. Wtedy lepiej zrozumieliśmy, co to znaczy, że Wenecja jest zniszczona, dlaczego ludzie stamtąd uciekają. Rzeczywiście, ciężko jest mieszkać tam, gdzie jest się tylko dodatkiem do turystycznej legendy miasta. Legendy, która trochę przerosła rzeczywistość.
Nie powiemy Wam teraz – ej, nie jedźcie tam. Wcale nie jest tak fajnie, jak w katalogach, Wenecja jest zniszczona, zatłoczona i za grosz w niej romantyzmu. Powiemy Wam raczej – jedźcie. Pojedźcie, zobaczcie i zmierzcie się z tym. My wyjechaliśmy z kilkoma pytaniami w głowie: z pytaniem o relacje między legendą, a rzeczywistością. Z pytaniem, do jakiego stopnia turystyka w najczęściej spotykanej formie ma sens. Bo jeśli chcemy zobaczyć jakieś miejsce tylko dlatego, że ktoś nam powiedział, że jest sławne, to koło trochę się zamyka, tu zaczyna się przemysł turystyczny – ktoś lansuje trend, ktoś go podejmuje dlatego, bo to jest trend, i tak dalej. Do przemysłu turystycznego zawsze mieliśmy podejrzliwy stosunek i chadzaliśmy po świecie swoimi drogami – natomiast Wenecja w przejaskrawiony sposób pokazała nam, do czego przemysł turystyczny może doprowadzić w przerośniętej formie. Od tego czasu jeszcze bardziej patrzymy na to wszystko, co lansowane jest jako „musisz to zobaczyć”, zastanawiając się, na ile nasza wizyta w tym miejscu będzie wartościowa dla nas, i na ile potrzebny mieszkańcom jest kolejny turysta.
Pisaliśmy Wam na Facebooku, że nasza relacja z tego miasta nie będzie romantyczna za grosz. Kończę ten tekst z przekonaniem, że słowo zostało dotrzymane. Wyjeżdżając z Wenecji mieliśmy odczucia podobne do tych po obejrzeniu „Łowcy androidów”, jednego z naszych ulubionych filmów. Jednym z jego nieoczywistych bohaterów jest Los Angeles – miasto zniszczone, zrujnowane, z resztkami mieszkańców rozsianymi wśród ruin drapaczy chmur. Kiedy obejrzeliśmy po raz pierwszy „Łowcę…”, ten obraz miasta utkwił nam szczególnie w głowach, zniszczenie i rozkład zrobiły na nas solidnie wrażenie. I trochę podobnie czuliśmy się po weneckim spacerze, po spotkaniu z miastem, które miało swoją wielką historię, tętniło życiem, sporami mieszkańców, awanturami, świętami, a teraz pełni rolę pewnego rodzaju wydmuszki, niszczejąc powoli. I z uwagi na tę historię chcielibyśmy kiedyś wrócić tam jesienią lub zimą – aby przejść się spokojnie uliczkami i posłuchać, co mają nam do powiedzenia.
***
Uff, napisaliśmy! Tworzyliśmy ten post, zmieniając jednocześnie szablon na blogu, więc za nami intensywny weekend w internecie Czekamy na Wasze myśli, opinie, doświadczenia – byliście w Wenecji, wybieracie się? A może widzicie to zupełnie inaczej niż my? Dajcie znać!
Justyna Wojnowska
Piękne fotografie i szczegółowa relacja. My zwiedziliśmy Wenecję w drodze do Udine i mamy podobne skojarzenia… ale byliśmy na to przygotowani i nie nastawialiśmy się na romantyzm Wcześniej oglądaliśmy jakiś program na Discovery i mieliśmy pełen obraz miasta coraz bardziej wyludnionego i regularnie podtapianego. Mają tam nawet problemy z wywozem śmieci, a czynsze są kosmiczne. Nawet gondolierów, którzy świetnie zarabiają nie zawsze stać na wynajem mieszkania o przyzwoitym standardzie. Ale chyba nic na to nie poradzimy 😉 Pozdrawiam.