Jeśli wydaje Wam się, że znacie Wasze miasto od podszewki (obojętne, czy mieszkacie w Warszawie, czy w Pcimiu Dolnym), wybierzcie się na spacer z osobą z drugiego końca kraju. Co wtedy może się okazać?
Kiedy w piątek, 18 marca, wychodziłam z pracy, pomyślałam sobie: „super, to teraz dojść do domu, pójść spać i wreszcie odpocząć”. Wiedziałam jednak, że to tylko pobożne życzenie, bo następnego dnia do Białegostoku miała przyjechać Agata, z którą poznałyśmy dzięki naszym blogom. Razem miałyśmy się wybrać na Festiwal Kultur i Podróży ToTuToTam, a w niedzielę pobuszować trochę po Białymstoku. Nie zapowiadało się zatem na leniwy weekend– ale nie sądziłam, że odnajdę we własnym mieście coś, co czekało na mnie cierpliwie od prawie 30 lat.
Zacznijmy jednak od początku: festiwal. Zarówno ja, jak i Arek lubimy okazje, w których można posłuchać mądrych ludzi, którzy są teraz w takim momencie życia, w jakim my chcielibyśmy kiedyś się znaleźć. To dlatego czasem zdarza nam się wyskoczyć do Kielc na Blogotok, zawitać na jakieś spotkanie w Białymstoku, albo wyskoczyć na Wachlarz. Dlatego kiedy Białystok doczekał się drugiego festiwalu podróżniczego, przynajmniej jedno z nas musiało tam zawitać. Ciekawie słuchało się opowieści o podróży deskorolką przez Malezję, o kulturze Indonezji, o Indiach poznawanych na motorze czy Afryce poznawanej z malucha. Każda z nich miała swój urok, najwięcej jednak do myślenia zostawił Tomek Michniewicz, który opowiadał o świecie równoległym – świecie mediów, przemysłu turystycznego i o tym, na ile marzymy, żeby coś zobaczyć, a na ile chcemy tylko spełnić to, co zostało zasiane przez media czy internet. I na ile podróżujemy, bo jesteśmy ciekawi świata (i gotowi na to, żeby przyjąć to, jaki jest naprawdę), a na ile szukamy tylko medialnych obrazków w większej rozdzielczości.
Po festiwalu dużo rozmawialiśmy już we trójkę – o życiu, o podróżach i o tym, czy naprawdę musimy jechać gdzieś daleko, aby znaleźć coś niezwykłego. Pytanie te są z gatunku retoryczno-egzystencjalno-nierozstrzygalnych – nas jednak następnego dnia napotkała odpowiedź.
Następnego dnia bowiem zabraliśmy Agatę na mały objazd po dalszych częściach miasta. Zrobiliśmy sobie również przedpołudnie kolejarskiego dziecka (obie z Agatą miałyśmy dziadka-kolejarza) i zajrzeliśmy na Starosielce, dzielnicę Białegostoku, która niegdyś była kolejarskim miasteczkiem. Na Starosielcach mieszkałam przez długi czas w domu budowanym jeszcze przed wojną, kojarzę historię dzielnicy z rodzinnych opowieści no i generalnie, jak większość moich krewnych, mam w sobie dużą miłość do zbierania informacji o losach rodziny. Pokazać zatem komuś Starosielce – przechętnie!
I w tym punkcie właśnie spotkało mnie zaskoczenie. Otóż, na Starosielcach obejrzeliśmy starą fabrykę, a później przeszliśmy się na cmentarz – niezwykły o tyle, że pół-prawosławny, pół-katolicki, z pasem ziemi niczyjej na środku. Kiedy Agata odezwała się do mnie z pytaniem o coś fajnego w Białymstoku, stary cmentarz przyszedł mi do głowy gdzieś w ostatniej kolejności – potrzebowałam chwili, żeby zdać sobie sprawę, że ze swoim podziałem i starymi grobami, często z początku wieku XX, może być ciekawy. Ja na niego nigdy nie patrzyłam – dla mnie to było miejsce, na które chodziło się z babcią, niepozwalającą rwać przylaszczek spod cmentarnych drzew, pamiętane od najmłodszych lat, takie codzienne i zwykłe.
Poszliśmy zatem na cmentarz – obejrzeliśmy stare nagrobki, przeszliśmy stronę prawosławną i katolicką, obeszliśmy też naokoło cerkiew, która stoi tam odkąd pamiętam i ma na jednej ze ścian Matkę Boską. Kiedyś ta Matka Boska wydawała mi się wielka i straszna, teraz za każdym razem nie mogę się nadziwić, że jest jakaś taka mała. No i już prawie poszliśmy dalej, kiedy na jednej ze ścian cerkwi znalazłam taką tabliczkę:
Arek wyjaśnił nam, że na tabliczce jest napisane „Symeon Sołomianko, um. 25 X 1930 roku w 44 roku życia” i „Jewgienia Sołomianko, um. 14 IV 1931 roku w 18 roku życia. Pokój ich prochom”. Kim byli Ci ludzie, nie wiem. Może pop z córką? Może z młodą żoną? Ale wiecie dlaczego ta tabliczka zadała mi największego w ostatnim czasie ćwieka? Bo ja jej NIGDY wcześniej nie zauważyłam.
Wyobrażacie sobie, jaka to pyszna sytuacja? Jestem z dwójką osób, z czego jedna mieszka tu od dziesięciu lat, druga jest po raz pierwszy w mieście. Ja mieszkam odkąd się urodziłam. Chodziłam tamtędy od dzieciaka, niezliczoną ilość razy – a jednak tabliczka umknęła mojej uwadze i tak to w sercu swojej rodzinnej dzielnicy poczułam się jak najprawdziwszy turysta. Z reguły chodzę po własnym mieście z szeroko otwartymi oczami, jestem świadoma jego historii, którą staram się poznawać, ale zaskoczenie może dopaść wszędzie.
Lepszego podsumowania całego weekendu i naszych barowych rozmów o podróżach nie mogłam sobie wyobrazić – odpowiedź na pytanie, czy naprawdę trzeba jechać w jakieś niezwykłe miejsce, żeby znaleźć coś ciekawego nasunęła się sama. Od naszej pierwszej wspólnej podróży minęło już ładnych parę lat. Zawsze byliśmy świadomi, że fajnie jest wybierać własne szlaki, a nie biegać z językiem za tym, za czym każe przewodnik, ale z każdą kolejną podróżą – i każdym kopniaczkiem takim, jak ta tabliczka – przekonujemy się, że to jest właściwy kierunek. Nie pogoń za egzotyką rodem z folderów, tylko szukanie niezwykłych miejsc i historii w rejonach, w których nikt by ich się nie spodziewał na szerszą skalę.
I dokładnie tym tropem idąc, szykujemy właśnie kolejną podróż – tym razem śladami pewnej starej księgi. Ale o tym zrobi się tu głośno już wkrótce!
PS. W tym tygodniu święta, będę więc miała okazję zobaczyć się z rodziną. Sami rozumiecie, że w tym roku musi paść przy stole pytanie o tabliczkę ze ściany cerkwi – może ktoś wie, pamięta i mi opowie? Trzymajcie kciuki, jak się dowiem, opowiem i dla Was, stare historie w końcu trzeba sobie przekazywać