Cztery opowieści z Lublany

magnes

Tworząc ten post, byłam w realnym kłopocie. Dylemat, który stanął przede mną, był dylematem formy: jak ogarnąć to, co chcę Wam przekazać? Byliśmy w Lublanie – ok, i co? Czy przedstawić Wam rzetelny rys historyczny miasta z omówieniem każdego zabytku i zdjęciami? Czy wysmażyć esej o pięknie starówki i wiekowości jej zabytków? A może po prostu wystarczy dać sobie głos?

Postanowiłam dać sobie głos. Tak się składa, że w czasie tej trasy prowadziłam dziennik. Podsumowywałam w nim każdy dzień, zapisywałam wrażenia, miejsca, ludzi, nierzadko padając na nos – ale pisząc mimo to. W tym wpisie zatem niewiele będzie historii, dat i innych poważnych rzeczy. Poważne rzeczy znajdziecie w opisach zdjęć, bo poza dziennikiem, zawsze pedantycznie opisuję fotografie.

A cztery historie z Lublany będą z gatunku tych spisywanych na gorąco. Poczujcie się, jakbyście razem z nami chodzili jej wąskimi ulicami.

OPOWIEŚĆ PIERWSZA – WIECZORNA

Od pierwszego, wieczornego wejrzenia, Lublana wydała nam się pełna uroku. W zasadzie jadąc tutaj, nie mieliśmy zielonego pojęcia, czego tutaj możemy się spodziewać – co też było dla nas dobrym motywatorem do odwiedzin.

Ljubljanica wieczorem

Przyjechaliśmy prosto z Austrii – ja pół drogi przespałam, bo lało, a pół drogi dziwiłam się urodzie tej trasy. Wiecie, z geografii nie byłam najgorsza, ale jakoś mi umknęło, że Słowenia posiada swoje pasmo Alp. Kiedy więc jechaliśmy pomiędzy zielonymi zboczami, mijaliśmy kolejne, wznoszące się łagodnie ku górze szczyty, zastanawiałam się, czy gdyby Peter Jackson wiedział o Słowenii, porwałby się na kręcenie „Władcy Pierścieni” w Nowej Zelandii.

W Lublanie już bez problemu trafiliśmy na nocleg w hostelu na Sketovej ulicy, a potem zaczęły się dylematy dnia powszedniego: co zrobić po przyjeździe do miasta. Może się ogarnąć, odpocząć, pójść spać, by mieć siły na jutro? Ależ skąd – wygoniłam nas w podskokach na zapoznawczy, wieczorny spacer z Lublaną.

Na starówce zrobiliśmy trasę Trubarjeva Cesta – Presenov Trg – przystanek w Penner Pub nad Trubarjevskim Nabrezjem, a potem spacer – od Presernov Trg na drugą stronę starówki.

143. Trubarjeva cesta i trampki

Ogólnie starówka wydała nam się przeurocza i swojska, ale też przesycona wiekowością. Trubarjevska Cesta – bardzo zniszczona, małe, dwupiętrowe domki całe w graffiti. Nad ulicą wisiały płóciennie, kolorowe klosze, a na przewodach – trampki, zarzucone za sznurówki. Zastanawialiśmy się o co chodzi, bo grona trampek znajdowały się w wielu, czasem nieoczekiwanych miejscach. [Jeśli komuś udało się to ustalić – dajcie znać w komentarzu, poskromcie decową ciekawość]

Ogródki restauracyjne, jak to ogródki, zawsze przecudne. Tradycyjnie zrobiliśmy przystanek nad brzegiem rzeki. Preserenov Trg – jak z filmu Kusturicy, niby wielki i stary plac, ale taki swojski, na którym wszystko może się wydarzyć. Cały czas miałam w głowie fakt, że te ziemie były kiedyś zarządzane przez Rzymian, a Lublana już funkcjonowała wtedy jako miasto – i to dawało taki respekt przed miastem i drobnymi domkami, często zniszczonymi i ukrytymi w zieleni.

Na Presernov Trg widzieliśmy też jedyny w swoim rodzaju performance, co nawet nie wiadomo, kiedy się stworzył – pod roboczym tytułem „odtwórczość nie popłaca”. Po jednej stronie mostu pan w dresach grał na akordeonie. Na początku było fajnie, ale okazało się że jego repertuar to tylko jedną melodię przewiduje, która w związku z tym szybko przestała być fajna. A po drugiej stronie mostu rozłożył się pan, co sam grał na gitarze, miał trzymadełko, że tak to ujmę, na harmonijkę przy ustach, co się jeszcze zdarza, ale poza tym sam śpiewał, miał wzmacniacz, mikrofon i jakiś mechanizm perkusyjny. Mechanizm tenże działał w ten sposób, że na plecach pan miał zawieszony bęben i talerz, a dźwięki wydawał, potupując z lewa na prawo. Wyglądał śmiesznie, bo też bliżej mu było do filmów Kusturicy niż sznytu Hollywood, ale gdy zaczął grać rasowe country z amerykańskim akcentem, pełne tęsknoty za drogą, miłością i czymkolwiek jeszcze, to wianek zebrał się od razu. Po drugiej stronie mostu pan z akordeonem stał sam, a Jimmy Colorado, co mieszka w zachodniej Australii, a czasem grywa w Lublanie, czarował ludzkie serca. A my siedzieliśmy na ławeczce na moście i obserwowaliśmy obu – jednego w wianku słuchaczy i drugiego, który grał uparcie swoją jedną melodię.

W drodze powrotnej znalazłam kilka sklepów z rękodziełem. A kiedy rozmawialiśmy o szmateksach i związanych z nimi pamiątkach (najlepszych i jedynych słusznych), oczom moim ukazał się piękny obiekt o nazwie Secondhand Vintage, z dopiskiem „buy 2, get 3”. Zanotowałam pilnie godziny otwarcia – do szmateksów mam niekryty sentyment, a jeśli jestem w trasie, zachodzę tym chętniej do tych napotkanych po drodze. Nigdy nie wiadomo, kogo się spotka.

Widok na stare kamienice w zieleni nad rzeką – przepiękny. A na sam koniec już pod miejscem noclegu napotkaliśmy kociarę. Na ławce przy bloku babuleńka o kuli karmiła koty – dwa czarne, jednego pasiastego. Uśmiechnęła się do nas, koty szły do niej ufnie. Ona i one – zapomniane w dżungli miasta, wypadnięte z obiegu, pamiętające o sobie nawzajem.

OPOWIEŚĆ DRUGA – OFICJALNE SPOTKANIE

Jednego dnia urządziliśmy solidny, ale leniwy spacer po Lublanie – Kongresni Trg, Vegova, Plac Francuskiej Rewolucji, Nowy Trg, potem zwrot w Krakovską cestę i Krizevniską przy okazji również, a następnie Cankarjevym Nabrezjem i Mestnim Trgiem aż na Pogarcajev Trg i Vodnikov Trg. Potem jeszcze była mała zawrotka na Stary Trg – w stronę pięknych, rzeźbionych kamieniczek.

Wciąż byłam pod wrażeniem wiekowości (czy nawet rzymskości) Lublany. Fakt, że coś istniało kilka tysięcy lat temu, zawsze oddziaływuje na moją fantazję. Na tych terenach osadnictwo trwało od ok. 2000 r. p.n.e., a w I w. n. e. Rzymianie założyli tu wojskową osadę, nazywając ją Emona. Małe zabudowania starówki, pokryte mchem dachówki – choć wiem, że nie z tamtych czasów, to jednak jakoś do nich mnie przenosiły. Na Kongresni Trg znalazłam fragmenty murów z rzymskich czasów – opakowane w turystyczne info, ale robiące wrażenie.

Na Vodnikov Trg napotkaliśmy najprawdziwszy targ owocowo-warzywny. Trochę już nadwątlony, bo pora była jednak późna, wciąż jednak hałaśliwy. Na Mestnim Trgu zawitaliśmy też do ratusza – złożonego z dwóch dziedzińców, z przemiłą ochroniarką i cudnymi freskami na ścianie.

 To były nasze dwie spotkania. Po drodze jeszcze mieliśmy okazję zapuścić się w mniej ludne tereny Lublany – cichutkie uliczki, zielone ogrody, słońce między domkami… Mamy też opowieść ostatnią, trochę inną, bo łączącą elementy napotkane przez cały czas naszego pobytu w tym mieście. Ale te dwie opowieści znajdziecie już w kolejnym wpisie :)