Leniwy, wiedeński spacer – czyli początek drogi do Wenecji
Dziś pora na pierwszą opowieść z naszej trasy do Wenecji – pierwszy przystanek: Wiedeń. Kiedy zaczynaliśmy swoją przygodę z tym miastem, byliśmy niesamowicie podjarani – w końcu coś innego od tego nieszczęsnego biura, och, włóczęga, aj, przygoda. A po całym wyjeździe zrozumieliśmy, że Wiedeń był dopiero początkiem, leciutką rozgrzewką…
Do Wiednia wjechaliśmy po dwóch w zasadzie dniach nużącej, samochodowej jazdy. Wiecie – droga, monotonna droga, bardzo monotonna droga, gdzieniegdzie malowniczy krajobraz, góry czy las – a tu nagle znienacka wjeżdżasz w miejską dzicz. Takie były nasze pierwsze wrażenia, kiedy szerokość autostrad zamieniliśmy na wąskie, zapchane uliczki, a zamiast chmur zawisły nad nami wysokie kamienice.
Rozmach poczuliśmy też, szukając miejsca przy ulicy do zaparkowania – już nawet nie na parkingu, tylko przy skąpym chodniczku, gdzie na miejsce jednego samochodu zaraz podjeżdżał kolejny. A w hostelu przywitała nas wielonarodowa kolejka i recepcjonista, który do każdego był w stanie zagadać w jego własnym języku. My oczywiście usłyszeliśmy ‘dobry wieczór’, zdążyliśmy również wytłumaczyć panu różnicę między niebieskim a granatowym, bo te dwa kolory przewijały się w oznakowaniu pokojów. Także jeśli kiedykolwiek w hostelu In Hernals usłyszycie słowo „granatowy”, pomyślcie ciepło o wesołych Decach.
Na Wiedeń nasz plan był prosty – ścisłą starówkę miasta okala bulwar zwany Ringiem, więc uznaliśmy, że będzie to najprostszy klucz. Czy muszę mówić, że nic z niego nie wyszło? Zaczęliśmy owszem, od Ringu i położonego przy nim imponującego Parlamentu, potem obejrzeliśmy wielki Ratusz i Uniwersytet, doszliśmy nawet nad Donaukanal. Potem natomiast zwiodły nas uliczki i w zasadzie starówkę od tego momentu przeszliśmy w poprzek. Pobłądziliśmy między zacisznymi uliczkami w okolicy kościoła Jezuitów, odwiedziliśmy tłoczną katedrę św. Szczepana i mojego faworyta – stareńki, ponadtysiącletni kościółek św. Ruperta. Nie opuściliśmy również obszernych parków w okolicy Hofburga.
Tak mniej więcej poruszaliśmy się po Wiedniu
Sam Ratusz wydał się nam cokolwiek oszukany – piękny, misterny, ale neogotycki, z XIX wieku raptem. Ringiem doszliśmy do rzeki, tam porzuciliśmy bulwar i zaczęła się wycieczka w głąb starówki, leniwa, trochę z mapą, a trochę gdzie oczy poniosą. A oczy niosły dobrze – siedząc na placu naprzeciw nowoczesnego centrum Wiednia, widocznego zza wód kanału, dostrzegłam przypadkiem jakiś stary kościół, jakby romański, co nie pasował totalnie do rozbuchanego Wiednia i stłoczonych dookoła niego wręcz karykaturalnie kamienic. Strzał w dziesiątkę – tak znalazłam ok. 1000-letni Kościół św. Ruperta. Dobry odpoczynek po wiedeńskim przepychu – zwykły, białe ściany, ciężki, wysokie okna, zero zdobień. Ołtarz – zwykły, ceglany. A jednak czuć sacrum wśród prostych, przyciężkich ścian. Stary, wiekowy, przycupnięty i obrośnięty innymi budynkami – wciąż jest i stoi.
Kolejny zachwyt – też znaleziony trochę wg mapy, ale ostatecznie na czuja – Kościół Jezuicki, barok, który zmiótł nawet mnie, przeciwniczkę przepychu i pustej formy. Złoto, kolumny, otwarte niebo i kopuła malowana na suficie, ale w taki sposób, że człowieka ogarnia zachwyt i nie sposób nie przystanąć na moment. Nawet jeśli ktoś nie lubi baroku, poruszy go raczej kunszt i wykonanie – i te wrażenie otwartego nieba, tak namacalne, że aż nie do wiary, że to tylko pędzel, farba i ludzki talent, iskra Boża.
Dwa kolejne kościoły – Stephansdom, główna katedra miasta i S. Maria in Gestande. Pierwszy turystyczny – dobrze zachowany, gotycki, ozdobny, niezniszczony – ale z ograniczonym, płatnym dostępem. Drugi – białe ściany i drewniane ołtarze, ciemne drewno, dużo detali i roślinnych zdobień. Była moc.
Poza tym – swobodne łażenie po starówce, przypadkowe trafianie do miejsc, które gdzieś tam już wcześniej chciało się zobaczyć, ale już zapomniało się o nich w trakcie marszu, wąziutkie uliczki – z kościołem greckokatolickim, z bazyliszkiem czy secondhandem na aparaty. Nie pominęliśmy również leniwej kawy w napotkanej kawiarni, obserwowania ulicy i dyskusji o tak niebanalnych sprawach, jak na przykład życie. Hofburg poznawaliśmy od strony parków, a na koniec dnia wróciliśmy na skwer Zygmunta Freuda pod Kościołem Wotywnym aby powylegiwać się na leżakach (by nie rzec, kozetkach). Był park i ludzie dookoła, którzy spali, czytali, rozmawiali. Wieczorne słońce grzało leżących ludzi, którzy korzystali z jego światła i dobrej atmosfery.
Tak zapamiętaliśmy Wiedeń i te słowa zanotowałam w podróżnym notesie, który uzupełniałam z wielkim rygorem. Te wiedeńskie włóczenie się było też wstępem i powrotem do naturalnego czucia. Problemem nie była już zła formuła w dokumencie, niewłaściwy plik logotypu czy niezatwierdzony projekt. Już wtedy zajmowały nas problemy takie jak: brak wody, bolą nogi, gdzie toaleta, jak znaleźć drogę. Dobrze nam było poczuć prawdziwe życie po rzeczywistości wytrawionej przez komputer – tak sobie myślałam, leżąc na leżaku w świetle słońca.
I jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to dopiero początek.
W galerii znajdziecie zdjęcia z naszych wiedeńskich spacerów – nie tyle turystyczny, ile raczej subiektywny przegląd tego, co nas zaintrygowało po drodze. Niektóre rzeczy – jak guerilla knitting na znaku – wyjaśniły się nam dopiero parę miesięcy później.
A z Wiednia udaliśmy się w stronę Słowenii. Tam było górzyście, zielono i pojawił się temat spania z nożem – ale o tym później
Ha. Znalazłam „mój ” Wiedeń. Choć znam te miejsca to lubię przyglądać się im oczyma innych ludzi. Ciekawie.
Ruperta poznałam tak z rok temu na długiej nocy kościołów. tak, tam jest tysiącletnia moc…