Jak nie wyszedł nam spokojny urlop, czyli autem w świat po raz pierwszy

magnes

„Tego dnia nie działo się nic ciekawego. Sylwia od niechcenia zerknęła na Google Maps. Spokojny urlop w katowickim mieszkaniu dziadków się zbliżał i trzeba było coś zaplanować. I wtedy, gdy Sylwia postanowiła sprawdzić, ile dokładnie dzieli Kraków czy Wrocław od Katowic, jej wzrok przypadkiem zauważył inny, równie ciekawy fakt. Z Katowic jest przecież CAŁKIEM BLISKO do… Wiednia!”

Tak mniej więcej zaczyna się historia naszego ubiegłorocznego wypadu.

Gdy tylko zauważyłam niedaleki dystans między Katowicami a Wiedniem, zaraz też dostrzegłam kolejną ciekawostkę – z Wiednia do Włoch jest również niedaleko. Potem niewinnie sprawdziłam, co też ciekawego mieści się na samym północnym czubku Włoch – znalazłam miasto Triest, o którymś jakoś tak nie słyszałam wcześniej. A kiedy pierwsza znaleziona informacja o Trieście zaczęła się od słów „w czasach starożytnych…” wpadłam jak śliwka w kompot i na amen. Tak, jestem wrażliwa na takie informacje.

Triest, miasto ze starówką nad morzem - dosłownie
Triest, miasto ze starówką nad morzem – dosłownie

Finalnie do spokojnego urlopiku u dziadków nigdy nie doszło. Zamiast tego wyruszyliśmy przed siebie – przez Wiedeń, Maribor, Lublanę, Piran, Triest aż do samej Wenecji. Oszczędziliśmy sobie zabawy samolotami czy pociągami – zapakowaliśmy się w samochód, aby poczuć drogę bez większych kompromisów.

Zupełnie nie wiedzieliśmy, co nas napotka po drodze. Mieliśmy jakieś swoje wyobrażenia, ale rzeczywistość nie pytała nas o zdanie. Nie wpadliśmy na przykład zupełnie na to, że Alpy nie są jakoś najlepiej skomunikowanym fragmentem świata – i wtedy nasza Skoda zyskała przydomek terenowej. Po roku spędzonym z tzw. Problemami Pierwszego Świata (deadline’y, maile do klientów, czy post się dobrze szeruje), napotkaliśmy zgoła inne rozterki, na przykład:

– spać z nożem, czy bez?

– czy po deszczu dostaniemy się do schroniska?

– co za kretyn puścił drogę szczytem góry?!

Miejsce, w którym nasz samochód zyskał miano terenowego
Miejsce, w którym nasz samochód zyskał miano terenowego

Trudno mi nawet określić, jako kto wróciliśmy z tej drogi. Wyjeżdżaliśmy ot tak – miesiąc wcześniej wymyśliliśmy pomysł, który nas przeraził, ale i uwiódł. Przeraził, bo daleko, uwiódł, bo swoją strzałą zahaczył oba decowe serduszka i był tym, do czego się przymierzaliśmy od jakiegoś czasu. Wymagał też od nas solidnego wyjścia ze swojego bezpiecznego świata, tej nieszczęsnej strefy komfortu. Pamiętam moment, w którym opowiadałam jednemu z przyjaciół o naszym pomyśle – i mówiłam o tym z zachwytem, ale też z totalnym przerażeniem, jak my ogarniemy ten szalony wytwór naszej wyobraźni.

Ogarnęliśmy. Wróciliśmy z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia, zaskoczeni tym, co się wydarzyło, ale szczęśliwi. Z dużą pokorą i chęcią dalszego patrzenia na świat. Z poczuciem jedności jako małżeństwo zapalone wspólną pasją.

Zmieniła się też jeszcze jedna rzecz. Temat dłuższej podróży chodził za nami od dawna, ale zawsze był jakiś Poważny Problem na przeszkodzie – ale jak to? Ale za co? Niee, to pewnie za dużo zachodu… Po podróży nie było już zmiłuj – od tej pory ile razy pojawia się w naszych myślach to szczególne, leniwe „aleee to pewnie za dużo zachoduuu”, wiemy co z tym robić. Wiemy, że warto postawić się temu głosowi i wyjść z bezpieczniutkiego świata, miękkiego fotelika i zmierzyć się z rzeczywistością.

Nie ufajcie ładnym zdjęciom z Internetu, dobra burza grzmotnie wszędzie

O tym wszystkim chcielibyśmy Wam opowiedzieć. Opowiadać będziemy raz w tygodniu – w czwartek szukajcie nowego postu. Będą słoweńskie góry, włoskie wioski, zdobywanie szczytów Skodą, koty w Piranie, ponadczasowy urok Triestu i Wenecja, która nam skojarzyła się z „Łowcą androidów”. A jednocześnie szykować będziemy kolejną trasę i czasem uchylimy rąbka tajemnicy na blogu.

A na koniec – zdjęcie, które ja osobiście strasznie lubię. Do jednego pliku wrzuciłam wszystkie nasze wspólne zdjęcia z tej podróży. Miał to być prezent dla kogoś z jakiejś okazji, ale finalnie został w czeluściach mojego komputera. Kolaż idealnie oddaje dynamikę naszej podróży – patrząc na poszczególne zdjęcia poznaję, na jakim etapie podróży je robiliśmy. A jednocześnie – na którym towarzyszyła nam jeszcze beztroska i naiwna radość, na których jesteśmy zmęczeni i wytrąceni z równowagi swoich wyobrażeń, a na których – już nauczeni pewnych rzeczy, spokojni i opanowani. I dla tego ostatniego stanu warto było przeżyć tę drogę.

To jak, widzimy się we czwartek?