Czy warto jeszcze jeździć nad polskie morze, skoro świat mamy na wyciągnięcie ręki?

SONY DSC

Pamiętam moment, kiedy wróciliśmy z pierwszej naszej zagranicznej podróży. Przetrwaliśmy całe 7 dni w dalekim Paryżu, wróciliśmy konkretnie zajarani i przekonani, że oto zaczyna się nasz podbój świata. Kilka lat później piszemy dla Was tekst o miejscu tak mało egzotycznym, jak polskie morze – i to jeszcze zimą. Co poszło nie tak?

Z morzem wyszło tak: przez cały 2015 rok marzyliśmy o kilku rzeczach, a one wszystkie spełniły się w jednym momencie – w 2016 rok wpadliśmy zatem z rozmachem, goniąc na rozmaitych frontach: zawodowym, prywatnym czy projektowym. Energia jednak ma to do siebie, że kiedyś się kończy i trzeba się ratować odpoczynkiem. Pojawił się w tej sytuacji pomysł wyjazdu gdzieś, gdzie jest ciepło i serwują słońce – później jednak zaświtał nam inny temat.

Bo przecież nigdy nie byliśmy na Helu!

Do rozrywek nadmorskich mamy sceptyczny stosunek, bo kochamy zachody nad wodą czy szum fal, ale przeraża nas nadmorski lifestyle. W lutym jednak parawaning i inne dobrodziejstwa raczej nie grożą. Luty może być idealnym czasem, żeby robić nad morzem, to co lubimy najbardziej: siedzieć i gapić się na horyzont.

Tak też zrobiliśmy. Po drodze odwiedziliśmy Gdańsk i kościół Mariacki, a w niedzielę z samego rana pojechaliśmy na sam koniec półwyspu Helskiego. Po drodze załapaliśmy się na piękne widowisko w okolicach Juraty – mgły podniosły się znad morza, poczuliśmy się jak w samym środku opowieści o wiedźminie.

Sam Hel powitał nas niedzielną pustką i ciszą. Przeszliśmy przez miasto i przez las w stronę plaży – trochę podobnych wariatów, szczelnie opatulonych się znalazło również. Pogoda dopisała: słońce świeciło konkretnie, wiatr nie przeszkadzał, a spacerując po plaży czuliśmy się prawie jak w lecie – tylko zimowe buty na piasku psuły ten efekt. Plan na odpoczynek został zrealizowany – było siedzenie, gapienie się na mewy i horyzont.

Pokręciliśmy się trochę po plaży, później przeszliśmy w stronę portu, zapoznaliśmy się też z zainstalowaną chytrze pod kładkami wystawą na temat unikalnej przyrody wybrzeża i systemu zbrojeń na półwyspie, jako że Hel w powojennej przeszłości pełnił funkcję bazy wojskowej, a resztki uzbrojenia można podziwiać pomiędzy karłowatymi sosnami. Nie powiem, działa i schrony były ostatnią rzeczą, której się spodziewaliśmy po lasach nadmorskiego kurortu – lekcje historii w szkole chyba też nie zdołały nam zbyt dobitnie przekazać tej informacji. Na refleksję wzięło nas tym większą, kiedy przypomnieliśmy sobie przylądek Grenen, najdalej wysunięty na północ punkt Danii. Oba miejsca dość podobne do siebie, Grenen może trochę dziksze, natomiast na pewno nienaszpikowane pozostałościami wojskowego wyposażenia tak, jak Hel. Oglądając wojskowy kompleks na czubku Polski nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że znaleźliśmy się choć troszkę bliżej (choć wciąż hen daleko) zrozumienia, jakimi ludźmi, jakim narodem jesteśmy i jakie koszmary śnią się nam po nocach.

I tak ta przechadzka nad morzem przypomniała nam, że to nie kilometry stanowią o magii podróży, a zanim wyruszy się daleko w świat w poszukiwaniu egzotyki (często sztucznie pompowanej), warto również rozejrzeć się dookoła. Bo o ile w dalekiej podróży możemy dowiedzieć się wiele o świecie, poznać siebie w trudnych sytuacjach, to poznając historię miejsc, w których żyjemy na co dzień, trochę łatwiej nam zrozumieć siebie – tak, jakby to były dwa kierunki, przed siebie i w głąb siebie. A cała sztuka polega chyba na tym, żeby odpowiednio te dwa kierunki wyważyć.

Wspominamy czasem to pierwsze zauroczenie podróżami, o którymi pisaliśmy we wstępie – z dużym uśmiechem, bo wiele się od tego czasu zmieniło. Dlatego też teraz na blogu nie brakuje miejsca i na mało znane europejskie zakątki i na turystyczne przeboje i na to, co pozornie dobrze znane – bo z każdego miejsca można przywieźć coś ważnego.

W galerii mamy dla Was kilka zdjęć – z końca nie świata, tylko Polski. Prawie nie wygląda na luty :)

I tak sobie myślę: od wielu miejsc w Polsce dzieli nas spora odległość, takie uroki Podlasia. Plus jest jeden – przed nami dużo jeszcze miejsc do odkrycia, takich pozornie znanych (bo przecież ten sam kraj i w ogóle), a jednak pełnych historii, których nie znamy. JEśli macie swoje opowieści o miejscach znanych, które czymś was zaskoczyły – to jest ten moment! 😉