Najcichsza tajemnica miasta – dlaczego zamilkłam w San Lorenzo?
Jadąc do Orvieto, myśleliśmy przede wszystkim o katedrze ze słynną fasadą. Wracając z Orvieto mieliśmy już jednak zupełnie inny obiekt zachwytów – mały, stareńki i tak zapomniany, że chyba tylko my mogliśmy do niego dotrzeć.
Ale zacznijmy od początku. Orvieto to już nie Toskania – to Umbria. Na wyprawę w tamte strony skusiła nas jednak katedra – ponoć przepiękna, z pasiastą elewacją i olśniewającą fasadą. Katedra powstała jako dziękczynienie za cud bolseński, który zdarzył się w 1263 roku – w czasie Mszy wytrysnęła krew z opłatka, plamiąc leżący na ołtarzu korporał. Relikwia trafiła do papieża Urbana IV, rezydującego natenczas w Orvieto, papież cud zatwierdził, relikwię złożono w katedrze w Orvieto, Bolsena obeszła się smakiem – tak czasem bywa.
Kiedy przyjechaliśmy do miasta, nasze kroki skierowaliśmy od razu w stronę katedry. Zapomnieliśmy jednak o jednym fakcie – nie mamy szczęścia do tego typu obiektów. Ile razy znajdujemy się w pobliżu słynnej katedry, tyle razy dzieje się tam akurat jedno wydarzenie: remont. I tak z Wenecji mamy zdjęcie z pięknymi rusztowaniami, zakrywającymi fasadę bazyliki św. Marka. Z Pizy również mamy zdjęcie z rusztowaniami, a kiedy wyszliśmy na plac przed katedrą w Orvieto, zrozumieliśmy, że nasza kolekcja rusztowanych fotek się powiększy.
Nie zmienia to faktu, że i tak obejrzeliśmy katedrę ze wszystkich stron, i tak zachwyciła nas jej misterność i złote zdobienia. Później jednak napotkaliśmy naszego małego, stareńkiego bohatera, który sprawił, że zapomnieliśmy o złocie katedry.
To było tak: z katedry ruszyliśmy w stronę kościółka San Lorenzo dei Arai. Przewodnik poświęcał mu najmniej miejsca, ale ja chciałam dotrzeć na ubocze starówki. Do kościółka szliśmy przez opustoszałe uliczki, ocienione, cichutkie. W pewnym momencie wyszliśmy na parking. Po jednej stronie parkingu mała kamieniczka, po drugiej domek z surfiniami przed wejściem, po trzeciej…. zaraz, to chyba to. Patrząc na mały budynek, dopiero po chwili rozpoznaliśmy kościół.
Pierwszą niezwykłością małego kościółka okazał się ołtarz – niegdyś etruski, teraz używany przy chrześcijańskiej liturgii. Ołtarz, jak widzicie, nie przypomina nijak katolickiego kanonu. Patrząc na jego kształt, mieliśmy wrażenie, że patrzymy na jakąś inną rzeczywistość. Raz, że zaglądamy w głęboką przeszłość, dwa, że zaglądamy do innego świata – świata, gdzie ludzie, wyznania i poglądy mogą żyć w zgodzie, a stary obelisk może jednoczyć ludzi wokół świętości, jakkolwiek by ona nie była nazwana. Przy ołtarzu paliła się wieczna lampka, znak, że kościół jest czynny, za ołtarzem znajdowały się piękne malowidła, wisiały krzyże – a on trwał, niezmieniony w swojej cokolwiek pogańskiej formie, gromadząc ludzi już wokół innego Boga. I tutaj było to możliwe.
A wokół ołtarza,w całym kościele, rozpościerała się wielka cisza – druga niesamowitość z San Lorenzo. Są takie miejsca, w których mimowolnie ścisza się głos. Po prostu. Tak było i tam. W kościółku oczywiście pustka, świeczniki na ofiarne świeczki dawno pordzewiały, pokazując, jak wielkim zainteresowaniem turystów obiekt się cieszy, ściany były podniszczone, ławki skrzypiały niebezpiecznie, nie brakowało też pajęczyn. Ale to tutaj, a nie w pysznych, barokowych katedrach, ściszaliśmy głos. Tu mieliśmy wrażenie, że chodzimy po innym świecie, że na chwilę wpuszczono nas do innej, nadziemskiej rzeczywistości.
Dlatego z Orvieto wyjechaliśmy przede wszystkim z tym kościółkiem w sercu. A potem wyszliśmy na ulicę, przypatrując się ze zdziwieniem światu i ruszyliśmy zatem na spacer uliczkami Orvieto. Przeszliśmy od Via G. Carducci szlakiem kościołów – obok katedry i San Lorenzo dei Arai, aż do kościoła San Giovenale. Tu też zaskoczyła nas cisza – stare, ciężkie mury kamienic nie niosły żadnego echa. Wydawały się pokryte patyną ze swoją piaskową, rdzawą barwą. Historia Orvieto zaczyna się w zamierzchłych, etruskich czasach – spacerując jego zakamarkami, czuliśmy ciężar przeszłości. Na początku myśleliśmy, że miasto jest wymarłe – a potem odkrywaliśmy, że za okiennicami toczy się normalne, zwykłe życie, na balkonie ktoś czyta gazetę, zerkając na pejzaż, widoczny nad dachami kamienic. Czasem udawało nam się wejść w bardziej zatłoczone miejsca, czasem zachodziliśmy jakąś kamienicę „od podwórka”. Napotkaliśmy starszą parę grającą beztrosko w serso, na jednym z rogów akrobata i połykacz ognia czarował czeredę dzieciaków swoimi sztuczkami. A parę metrów dalej – wielka cisza i ciężar murów prastarego etruskiego miasta.
Z Orvieto wyjechaliśmy z widokiem na wieczorną Umbrię, ze śladami patyny wiekowego miasta, a przede wszystkim – z ciszą ze starego kościółka.
I jak wrażenia? Zabraliśmy Was na wycieczkę ulicami miasta najlepiej, jak potrafimy Zostawcie komentarz, jeśli się podobało – a jeśli też trafiliście do Orvieto, dajcie znać, jakie wrażenia Wy przywieźliście z tego miasta.