W poprzednim wpisie opisaliśmy naszą trasę po Asyżu śladami św. Franciszka. Chociaż było pięknie, klimatycznie, interesująco, to jednak coś nam nie grało. Kolorowe sklepiki na każdym kroku, wielkie kościoły, ludzie z gadżetami – no wszystko fajnie, ale gdzie tutaj duch ubóstwa i minimalizmu?
I wtedy podjęliśmy temat, czy kontynuować trasę poza Asyżem – bo jeszcze kilka miejsc związanych ze świętym znajduje się poza murami miasta. Trochę byliśmy zmęczeni, ale ostatecznie podjęliśmy decyzję na ‘tak’ – i była to jedna z lepszych decyzji tego wyjazdu. Chyba druga w kolejce, zaraz po tej o samym wyjeździe.
Pierwszym z tych miejsc był kościół San Damiano, miejsce, w którym św. Franciszek się nawrócił. Ciekawa jest sama sytuacja przyszłego świętego, w jakiej znalazł się w tym czasie. Tak, jak sobie czytałam o Franciszku, to odniosłam wrażenie, że za młodu pełnił wśród młodzieży Asyżu rolę takiego ładnego chłopca, kapitana drużyny z amerykańskich seriali o nastolatkach. Pamiętacie na pewno – taki chłoptaś w którym kochają wszystkie laski, każdy chce z nim rozmawiać i ogólnie jest popularny. I teraz sobie wyobraźcie, że takiego ładnego chłopca wysyłają na wojnę. To właśnie przytrafiło się Franciszkowi – trafił na wojnę Asyżu z Perugią, tam został wzięty do niewoli, podupadł na zdrowiu i jak to w takich sytuacjach bywa, zmienił trochę swoje patrzenie na świat. Nie wiem, jak Wy, ale ja mam wrażenie, że często zdarza się ludziom w młodości taki zwrot – wydarzenie, które odbija się na tyle silnie, że wywołuje jakieś radykalne zmiany w patrzeniu na świat. W takim stanie św. Franciszek odwiedził San Damiano i usłyszał tam głos z krucyfiksu, mówiący „idź i odbuduj mój kościół, który, jak widzisz, popada w ruinę”. Franciszek wtedy sprzedał sukno ojca, pieniądze przeznaczył na odbudowę świątyni, zajął się modlitwą i pokutą – i tak to się zaczęło.
Obecnie obok kościoła San Damiano mieści się również pierwszy klasztor klarysek, założony przez św. Klarę. Już kiedy wyszliśmy za miasto i weszliśmy między pola oliwek, na biegnącą w dół ścieżkę z widokiem na Umbrię, wiedzieliśmy, że to będzie dobry pomysł. Słońce nam świeciło, góry ciemniały daleko na horyzoncie, oliwki rosły tak, jak zwykły to robić od kilku tysięcy lat – no super po prostu! I taką prostą drogą w dół dotarliśmy na miejsce, a tam – mały kościółek, niewielki budyneczek opactwa i współczesna część, gdzie trafiliśmy na jakąś konferencję, więc między oliwkami się snuło trochę ludzi, zakonnic i zakonników, poszeptując cicho między sobą. Hałas Asyżu, niby bliski, został daleko za nami.
Na początku wstąpiliśmy do kościoła. Już od progu mieliśmy wrażenie, że nic tam się nie zmieniło od czasów św. Franciszka, poza repliką krzyża – bo prawdziwy zawisł w bazylice św. Klary. Kościół miał ciężkie, chropowate mury, drewniane, koślawe i skrzypiące ławy. Światło dawała malutka rozeta i okienko w fasadzie, więc panował półmrok. Z korytarza dobiegały głosy idący do kościoła ludzi – ale każdy, kto stawał w drzwiach kościoła, automatycznie ściszał głos. I potem część wchodziła w ciszy, część odchodziła – ale nikt nie porwał się na zakłócanie spokoju rozmowami czy zdjęciami.
Później wybraliśmy się na spacer po klasztorze klarysek – wybudowanym na planie kwadratu, z dziedzińcem w środku, który można obejść naokoło. Opactwo jest malutkie – niziutkie stropy, wytarte schody, malutko przestrzeni – zupełnie, jakby ludzie wtedy byli po prostu mniejsi. Przeszliśmy przez oratorium, sypialnię, gdzie umierała św. Klara i gdzie spała przez 40 lat oraz refektarz. Oratorium jest prawie puste, w sypialni też pusto, ale zaznaczono miejsce, gdzie było posłanie św. Klary, a w refektarzu stoją stoły i ławy ponoć z tamtych czasów – drewno pokrzywione, pożarte przez korniki, ciemne – ale jakie prawdziwe! Ten jeden refektarz wywarł na nas większe wrażenie, niż wszystkie kościoły Asyżu – stoi sobie taki od tych siedmiuset lat i pamięta wszystko. Strasznie nas uderzyła prostota tego budynku – zastanawialiśmy się, w jaki sposób musieli postrzegać świat ludzie, którzy tutaj żyli, jakie myśli rządziły ich życiem.
A drugie nasze miejsce, gdzie odnaleźliśmy ślad św. Franciszka, choć nie taki, jaki byśmy chcieli – Porcjunkula. Generalnie przez wizytę tamże przegadaliśmy kilka wieczorów (wypijając przy tym jedną butelkę wina), bo to, co tam zobaczyliśmy, zabiło nam tzw. ćwieka, lub, mówiąc językiem młodzieży, zryło nam berety. Owszem, trochę czytaliśmy wcześniej o niej i wiedzieliśmy, że jest to ulubiona kapliczka św. Franciszka, która teraz jest włączona do kompleksu bazyliki Santa Maria degli Angeli – ale przez myśl nam nie przeszło, w jaki sposób ją włączono.
Otóż, pod Asyżem stoi wielka bazylika Santa Maria degli Angeli. Klasycystyczny gmach, dużo ozdób, złoceń, wielki ołtarz, pełen przepych. A na środku, na skrzyżowaniu naw, stoi sobie malutki budyneczek kapliczki Porcjunkuli, ze ścianami pokrytymi średniowiecznym malowidełkami – tymi prostymi, ze złotem zamiast tła, niesamowitymi po prostu. Budynek w budynku, mała szopka pośród przepychu. Smutne strasznie jest to, że ukochaną kapliczkę świętego, co ukochał ubóstwo, obudowano taką gigantyczną bazyliką. Był to dla nas szok, niedowierzanie i dowód na to, że świat za cholerę nie zrozumiał, o co Franciszkowi chodziło.
I z takim obrazem – biednej Porcjunkuli, zagubionej pośród przepychu (który przy jej prostocie nie robi ŻADNEGO wrażenia) zakończyliśmy przygodę z Asyżem.
*
Historia świętego Franciszka i Asyż zostały w nas na długo. Zastanawia nas wiele rzeczy – jak chociażby to, jak w tym wszystkim mógł się czuć jego ojciec. Rozumiecie, synalek sobie coś wymyślił, jakąś banialukę – a tu lud na to poszedł, papież na to poszedł, i jeszcze nawet świętym go zrobili. A z drugiej strony – pytanie, czy Franciszek byłby święty bez swojego ojca – czy przypadkiem świętość nie potrzebowała jakiegoś punktu, od którego mogła by się odbić i rozgorzeć naprawdę. A z trzeciej strony – pytanie o przeznaczenie, czy ojciec święty Franciszka musiał być tym złym – i pytanie co by było, gdyby był dobry. Próbowaliśmy sobie też wyobrazić ferment, jaki musiał wtedy ogarniać Asyż – syn przedniego rodu, młody hulaka, wyczynia takie rzeczy, młodzież z bogatych domów ucieka do niego, dzieją się cuda – musiało być gorąco w Asyżu w tym czasie. Świętość to moc, ogień i palenie zmysłów – i może nic dziwnego, że Asyż, żeby przetrwać po tym wszystkim, musiał stać się takim prostym, zwykłym miasteczkiem bo przecież nie sposób żyć z takim ogniem na co dzień.
Świetny tekst! Zadaliscie mnóstwo pytań, z którymi nie tak łatwo się zmierzyć. Och, żeby wszyscy odwiedzający chcieli tak głęboko myśleć co do Porcjunkoli… Została potraktowana jak relikwia, coś ogromnie cennego, olbrzymia pamiątka po Świętym. Nie można było dopuscic
dec&dec
dzięki za głos co do Porcjunkoli – dużo o niej rozmawialiśmy i pojawiły się też te wątki, o których piszesz. Generalnie samo miejsce jest dla nas wielkim świadectwem swoich czasów – i czasów św. Franciszka, i czasów jego spadkobierców. Mam wrażenie, że będąc w bazylice, nie widzieliśmy tylko budynków – tylko sposoby myślenia o świecie.
i dlatego też z uporem maniaka odwiedzamy stare budowle, kościoły itd., choć czasem słyszymy głosy, że to „ot, tylko budynki”. Ale w nich można odnaleźć zaklętego ducha i myśl dawnych czasów, można z nich odczytać, jak kiedyś myślano o świecie.
„Już od progu mieliśmy wrażenie, że nic tam się nie zmieniło od czasów św. Franciszka” i tak też wygląda na zdjęciach. Bardzo klimatycznie i tekst i zdjęcia. Nie znałam historii Franciszka. Bardzo dobrze się czyta.
dec&dec
my poznaliśmy z okazji przygotowań do wyjazdu – i choć wcześniej była jakoś tam znana, to jednak dopiero teraz pewne rzeczy zryły nam berety 😉 dzięki za odwiedziny!